czwartek, 24 lutego 2011

Roman Honet, "Piąte królestwo". Piwniczne księstwo


„Piąte królestwo” to, nie chciałbym się pomylić, szósty tom wierszy Romana Honeta, tym razem opublikowany przez Biuro Literackie. Czytam książkę, przyznam, z zapartym tchem. Obrazy, które się z niej wyłaniają bliskie są mojej mentalności, mojemu sposobowi widzenia świata, stoją obok mojej wrażliwości. I robi mi się cieplej na sercu w tej zimnej piwnicy, która stara się bronić przed blisko dwudziestostopniowymi mrozami, ale ściany też mają swoją cierpliwość i wytrzymałość.
Ja też mam swoją wytrzymałość. Chyba nie wytrzymuję jakiegoś ciśnienia i sam siebie zaczynam oskarżać o poważne przewinienia. Nie wiem czy słusznie, ale oskarżam siebie, że zaczynam poddawać się mamiącym frazom poetów, którzy nie mają nic więcej do zaoferowania prócz budowy słowem sugestywnych obrazów, od których mi robi się ciepło i wygodnie. Czytam Romana Honeta:

Kat

wybiegłem w morze, w ustach
miałem sól, obfitą plażę.
w wodzie leżały – rower, maszyna do drinków,
wiatr był jak mowa zwierząt wychowanych
w cieniu. Dziki był wiatr,
kiedy powstawał z gniewu
i wręczał mi piłkę. Kiedy uderza,
rżnie: płatki śniegu błyszczące
na sieci trakcyjnej, żniwo
ostatniej nocy – białe,
bezwłose ciało i ruchanie

Ot taki sobie obrazek, który może trochę przestraszyć, zastanowić. Tym bardziej, że żyjemy w czasach, w których wszystko i wszyscy wokół próbują być piękni, nawet moje rybki w akwarium mają swoje sezony, zmieniają ubarwienie i styl zachowania. W tym kontekście Roman Honet wypada świetnie. Jego świat nie jest przyjemny w dotyku, a bywa i niebezpieczny. Zarzucam sobie jednak, że niepotrzebnie mnie to wszystko obchodzi, bo dlaczego miałyby mnie obchodzić jakieś obrazki słowem malowane, nawet takie, z których wystają owrzodziałe języki pełne żądzy? To w końcu tylko obrazy. Jeszcze niedawno nawet bym nie splunął.
Mówię do siebie, że „Piąte królestwo” to książka napisana bez charakteru, bo za mało otwarta, zbyt dużo tu eufemizmów, za mało bezpośredniego, szczerego przekazu. Honet to przykład poety, który nie ma nic do powiedzenia i ucieka w obrazy, w odwzorowywanie słowem tego, co widzi pod powiekami.
I odpowiadam: dobrze, dobrze. Warto jednak poczytać uważniej i docenić emocje zawarte w tych obrazach. Prawda, że wydają się one wydumane, są tylko literacką kreacją – tak myślę, ale jak to jest napisane! O, to warto docenić.
I doceniam. Czytam cały czas książkę Honeta i naczytać się nie mogę. Po odłożeniu książki wracają do mnie te obrazy, które słowem odmalował. Trzymam pod powiekami tiry wiozące mięso, nie wiem już nawet czy o tym pisał, wszystko miesza mi się, popadam w histerię. Widzę topielca w brudnym, pełnym wodorostów piasku plaży i spalone słońcem, wysuszone owady na szybie szklarni. Cóż to jednak takiego? Ile trzeba mieć siły żeby snuć przeróżne fantazje?
Myślę, że o takiej poezji chętnie będą pisać krytycy literaccy, redaktorzy pism poświęconych współczesnej literaturze. Odnajdą tam zawiłości semantyczne, będą pochylać się nad tymi wierszami wiercąc sobie dziury w głowach i za wszelką cenę wydłubią z siebie interpretacje. Wiersze Honeta to miękka gleba, w której można grzebać bardzo długo bez obawy, że wyrośnie coś nieoczekiwanego.
Andrzej Skrendo i Konrad Wojtyła w audycji dla Radia Szczecin zastanawiali się, co oznacza, czym jest „Piąte królestwo”? Odpowiadam za Honeta: niczym. To tytuł atrapa. Wiele takich tytułów krąży w świecie publikacji poetyckich, ponieważ coraz częściej ceni się nie konkret i odwagę a wielowarstwowość, przeintelektualizowanie i wywieranie wrażenia, pustego wrażenia. Jedno trzeba przyznać – Piąte królestwo to nazwa wpadająca w ucho.
Skrendo i Wojtyła podjęli też krótko ciekawy wątek: czy Roman Honet jest trudnym w odbiorze poetą? Dochodzą do wniosku, że tak, ponieważ tworzy obrazy, przez które trudno się przebić, autor jest tu „opancerzony” obrazami. Przywołuję tu ową rozmowę, ponieważ trudno się z pewnymi tezami nie zgodzić. Choćby z tą, że Honet za wszelką cenę unika mówienia wprost i z tego powodu wpisuje się raczej w tradycje awangardowe, jak stwierdził Andrzej Skrendo.
Mam jednak nadal pytanie o sposób pisania. W końcu można być trudnym poetą, ponieważ jest się skomplikowaną istotą i odczuwanie świata nie mieści się w żadnym dostępnym przewodniku towarzyskim. Można być też trudnym poetą, bo ma się pełen wachlarz możliwości intelektualnych i warsztatu pisarskiego, i komponuje się wymyślone głupoty. Rafał Ch. Niedawno powiedział mi, że artysta nie musi niczego przeżyć, by o wielu sprawach pisać dobrze, tak, że będzie się chciało czytać. Ważny jest talent.
Talentu Romanowi Honetowi nikt nie odmówi. Ja również. Wolałbym jednak więcej się od niego dowiedzieć, ale już słyszę Rafała, który pyta: niby czego dowiedzieć? Co nowego do magazynu wiedzy o świecie i życiu może wnieść poeta? Liczy się treść niesiona przez obraz.
Na wiele naiwnych już, ale zawsze ważnych według mnie pytań tym razem sobie nie odpowiem. Pozostaje czytać dalej „Piąte królestwo” Romana Honeta i pławić się w tych sugestywnych i pięknych obrazach, które przenikają skórę i zdają się zostawać w nas jak tatuaż. No i odkażać się czasem liryką bardziej bezpośrednią, od której można zarobić w zęby.

Poczytajcie sami. Czyż nie jest miło poczytać w piwnicy takie wiersze? Każdy będzie wracał do tej książki! I każdy sam musi sobie odpowiedzieć dlaczego.

GOŁĘBICE

ta głowa, zdjęta z końskiej szyi,
park, tam gdzie cztery kobiety w poświacie
piły borygo z rozerwanych chłodnic
i płyn do spryskiwaczy.
tam żeśmy się widzieli
i rozłączyli. Dla tej przysięgi ciemnej
na zimowym polu, rąk dźwigających
krwiobieg z rozgrzanego gazu –
była ta noc – i kurwy, moje
kurwy w miłości i w żartach
jak gołębice w śniegu nad klasztorem,
śpiewały gorzkie żale


Roman Honet, "Piąte królestwo", Biuro Literackie, Wrocław 2011

środa, 23 lutego 2011

poniedziałek, 21 lutego 2011

Charles Bukowski, "Fragmenty winem poplamionego notatnika"


Kilka słów od Charlesa Bukowskiego z książki "Fragmenty winem poplamionego notatnika". Bukowskiego większość zna, co tu dużo gadać. Przepisywać fragmentów nie miałem ochoty, ale z nagraniem, przetworzeniem i umieszczeniem jest chyba więcej kłopotu.


Tymczasem posłuchajmy doniesień z piwnicy. Czytane w zmęczeniu.


Charles Bukowski, "Fragmenty winem poplamionego notatnika" Noir Sur Blanc 2010

niedziela, 20 lutego 2011

Donosy


Pod tym linkiem znajdziecie kilka moich "donosów".

http://www.pkpzin.pl/index.php?link=_material_view_user&id=2010&m=2&r=2011&kat=poezja


Poza tym byłem u teściowej na wsi, zjadłem kawałek kury, śmietana była bardzo tłusta.

Rada: Jedzcie tłusto! Przede wszystkim mięso i podroby - podroby są bardzo zdrowe. Nie bójcie się prawdziwej śmietany - jest tłusta, ale pachnie powietrzem, nie mleczarnią. To pozwoli wam zachować dystans wobec nowoczesnych nurtów wychowania

i muzyki

.

Zapomniałem co to jest Starogardzka, Niagara, Batory, Sobieski - to król? Na wszelki wypadek też polecam.


piątek, 18 lutego 2011

Nie osłabia, wzmacnia. Grzegorz Kwiatkowski, "Osłabić"


Pamiętam pierwszy tom wierszy Grzegorza Kwiatkowskiego „Przeprawa”. Pisałem o nim jeszcze na łamach Portretu. Wiedziałem już po pierwszych wersach (takie rzeczy zazwyczaj widać już w pierwszych wersach), że wychylił się nowy ważny poeta.
Dziś czytam „Osłabić” - trzecią książkę z wierszami tego poety i wiem, że się nie myliłem, że intuicja tym razem mnie nie zawiodła. Grzegorz Kwiatkowski jest ważnym poetą, ponieważ patrzy na świat z innej strony. Jakby siedział zupełnie na innej planecie i spoglądał na nas z dużym dystansem.
Tom „Osłabić” to książka, która rozlicza się z tym, co zwykliśmy nazywać instynktem macierzyńskim albo opiekuńczym. Rozgrzebuje w takich wierszach jak „Sprawcy” ustalony porządek, w którym rodzice są najważniejsi a ich intencje są zawsze wspaniałomyślne.
Nie da się, czytając te wiersze, nie pomyśleć, że człowiek od chwili narodzin jest sam. Nikt go nie prowadzi, niczego nie podpowiada, nie ułatwia. To, co zwykliśmy nazywać szczęściem jest zaledwie złudzeniem, które roimy sami przed sobą tylko dlatego, że trudno żyć patrząc prawdzie w oczy.
Jak w wierszu „Opuścił” człowiek próbuje żyć nawet ze świadomością, że Bóg odszedł od niego. Zaczepia się wtedy o byle głupstwo, ponieważ trudno jest żyć bez punktu odniesienia, bez punktu zaczepienia.
Książka mówi do mnie o ciągłym poczuciu straty. Adam Wiedemann w wywiadzie do pierwszego numeru NEUROKULTURY mówi: „Życie jest uwstecznianiem się, kostnieniem, wychodzi od nieograniczonych możliwości, a kończy się na zaspokajaniu podstawowych potrzeb”. I w wierszach Grzegorza Kwiatkowskiego człowiek ukazuje się jako ssak zredukowany do realizacji biologicznego aspektu życia, reszta to tylko wypadkowa jakiegoś przypadku, który możemy nazwać np. zbrodnią lub kradzieżą, bo jesteśmy ludźmi i potrafimy siebie ocenić przez pryzmat naszych marzeń o sobie samym, bo lubimy nazywać rzeczy i określać czyjeś postępowanie. Dlatego rodzice nazwani są „sprawcami pogrzebów i wojen” – jak pisze Kwiatkowski. Ich zrealizowana potrzeba przedłużenia gatunku, przekazania swoich genów sprowadza się do stworzenia kolejnych, być może, potworów. Żyjemy w świecie samozachwytu posuniętego do tego stopnia, że takie stwierdzenie wydaje się kontrowersyjne, nie licuje z katolickim rozumieniem narodzin i tak dalej. A chodzi o to, że poezja nie musi licować z niczym. Cieszę się, że mogę czytać wiersze, które pokazują inną stronę naszej codziennej walki o to, by się podobać sobie i innym. Wiersze napisane z taką rezerwą emocjonalną, że można odnieść wrażenie, że są skalpelem w rękach chirurga otwierającego bez narkozy żywe mięso naszych ambicyjek.
Autor w wierszu „W domu” zdaje się mówić, że dziecko powoli staje się jedynie kolejnym elementem obrzydliwego życia, to jakby zaledwie rekwizyt w domu pełnym napięć i wojen. Nie myślcie, że Kwiatkowski napisał zestaw wierszy dla pedagogów o społecznych problemach dzieci. Nie, to starannie wycyzelowana liryka, pozbawiona ozdobników, która brakiem jędrności języka pokazuje suchy i bezbarwny świat. W tym Kwiatkowski dochodzi do mistrzostwa.
Powalająca prostota tych wierszy nie brzmi jak wyznanie zagubionej zakonnicy. To głęboka liryka, która obnaża rzeczy oczywiste a chowane przez nas tak, byśmy nie musieli o nich myśleć, mówić. W ten sposób poezja ta staje się oczyszczeniem, bo wszystko to, co skrzętnie ukryliśmy, zakopaliśmy za domem tak głęboko, że nawet najbardziej wścibskie bachory się nie dokopią, Kwiatkowski podaje nam na tacy.
Celowo nie cytuję fragmentów wierszy, ponieważ ich forma jest tak zwarta i skończona, że właściwie dużym dla nich okaleczeniem byłoby cytowanie wyrwanych sercu wersów. A ślamazarne i nieudolne muszą się wydać każde , próby zreferowania tego o co w wierszu chodzi, jak się zaczyna itede. Nie możemy sobie pozwolić na najmniejsze kompromisy w przypadku wierszy Kwiatkowskiego. Nie wolno ich kroić, mylić chociażby zaledwie jednego słowa. Czyta się wiersze, w których słowa nie są tak ważne, można je zamienić synonimami. Mam wrażenie, że każda fraza Kwiatkowskiego jest jak idiom, nie można tu pozwolić na jakąkolwiek modyfikację w warstwie leksykalnej. Tak jak nie można zmienić niczego w śmierci, a ta pełza po każdej stronie tej książki i wcale nie wydaje się taka straszna w porównaniu z życiem.


Dlaczego kosztem wielu wyrzeczeń jeździcie plażować do ciepłych krajów, zwiedzacie jakieś stare mury, robicie sobie zdjęcia na tle nowoczesnych i brzydkich obiektów sakralnych albo użyteczności publicznej a nie kupujecie książek Grzegorza Kwiatkowskiego?

sprawcy

zabili im dziecko
ale mieli wciąż swoje ciała
zdjęli z siebie ubrania
i zaczęli się kochać
będą mieć nowe dziecko
mocno w to wierzą
ich ruchy są rytmiczne
są czystą energią
ich ruchy są rytmiczne
są czystym spalaniem
Alfa i Omega
Diter i Uve
sprawcy pogrzebów i wojen


autor II

kiedy żyłem w lesie malowałem lasy
kiedy żyłem nad brzegiem angielskich jezior
malowałem słońca chowające się
w jeziorach Little Tarn i Windermere
teraz żyję między wami
i jedyne co udaje mi się malować to śmierć
tak jest w istocie:
waszą istotą jest przede wszystkim umieranie
nieustające spalanie
nawet po rozpadzie ciała
bezlitosne
poniżające
tak jest w istocie:
waszą istotą jest przede wszystkim śmierć



osłabić

świeże bułki wkładaliśmy do zamrażarki
a potem do piekarnika
tak że znowu były świeże
tak bardzo chciałabym ci je mamusiu dać
ale mieszka w tobie rak
i to mogłoby go umocnić
i to mogłoby mnie osłabić


Grzegorz Kwiatkowski, "Osłabić", Mamiko 2010




niedziela, 13 lutego 2011

Facet z sześcioma wierszami. Wywiad z Piotrem Gajdą.


Marcin Włodarski: Poetów debiutujących zaraz po liceum jest coraz więcej. Nie wpisujesz się w ten "trend". Dlaczego tak późno? Po czterdziestce?

Piotra Gajda: No tak, aż do roku 2000 powtarzałem za moim ulubionym Wojaczkiem: „Ty mogłeś być poetą. Ale ciągle „nie”/ Uparcie powtarzając dziś nie wiesz, / kimś jest”. A przecież, jeszcze w drugiej połowie lat osiemdziesiątych Marek Garbala na warsztatach literackich we Wrocławiu, na które dojeżdżałem w czasie służby wojskowej z Poznania, po przeczytaniu jednego z moich tekstów publicznie rzekł: „I mamy tu wiersz”. Tym kategorycznym stwierdzeniem poniekąd „namaścił mnie” na poetę i w dodatku wystawił mi ustne, bo ustne, ale jednak świadectwo. Nie mogę w tym miejscu przecenić także roli mojego przyjaciela i poety Krzysztofa Kleszcza, który mnie, „dumnemu” laureatowi kilku lokalnych konkursów poetyckich otworzył oczy ( a było to w roku 2007) na poezję bardziej ambitną od tej, którą zachwycały się zasiadające w jury emerytowane polonistki przyznające mi w lokalnych konkursach pierwsze miejsca i stosowne puchary. Niedługo po tej drugiej dacie już razem wybraliśmy na spotkanie z ludźmi, którzy postanowili założyć Koło Młodych Pisarzy przy SPP w Łodzi. I tak w wieku czterdziestu jeden lat zostałem „młodym pisarzem”. Dlaczego tak późno? Pozwolisz, że odpowiem na to pytanie posługując się cytatem z Kierkegaarda: „Konieczność bycia kimś innym, niż się jest, stanowi dla człowieka źródło najgłębszej rozpaczy”. Przez tzw. „wyższe, życiowe konieczności” długo bywałem kimś innym, niż poetą. Za długo, bo przecież tak naprawdę jestem sobą dopiero wtedy. Życie i cała reszta to niejako przeszkoda, którą za każdym razem muszę od nowa pokonywać, żeby zachować w sobie tamtego chłopca, który przed laty po raz pierwszy „zachłysnął się” wierszem.

M.W.: Twoja poezja jest dowodem na to, że warto poczekać z debiutem. Co w Tobie kiełkowało - miłość do świata czy nienawiść?

P.G.: Nie wiem, czy aby na pewno jest to dowód, którego nie da się obalić. Nie jestem najlepszym obrońcą swoich wierszy – ich obiektywna wartość jest mi subiektywnie nieznana. Zauważyłem, że w drugiej części swojego pytania zawarłeś jedynie dwie możliwe odpowiedzi, dlatego muszę w tym miejscu powtórzyć za Cioranem: „Jeśli jestem coś wart, to tylko dzięki temu, co mnie oddziela od świata”. W tej chwili, kiedy myślę nad właściwą odpowiedzią jestem przekonany, że z jednej strony jestem optymistą zaciągającym długoterminowy kredyt w banku i posiadającym własne dzieci, z drugiej jednak strony dosyć często nie chce mi się pełnić wobec świata jakichkolwiek powinności.

M.W.: Ja odczytuję Twoją poezję jako swego rodzaju oskarżenie świata o jego brzydotę. Mylę się?

P.G.:
Brzydota to jedna z cech nas samych. Stąd oskarżanie świata staje się oskarżeniem kierowanym przeciwko sobie. Ja nikogo i niczego nie oskarżam – w takim samym stopniu odpowiadam za wygląd świata jak i za mój pogląd na jego temat. Sam przecież „jestem światem”, sztuka w tym, żeby być nim dla kogoś jeszcze lub odnaleźć coś absolutnie istotnego w jego (swojej) brzydocie. Właściwie postawić pytanie: co chcę (co mogę) z niej wydobyć na światło dzienne – diamenty, ropę, a może torf, robaki, spróchniałe kości?





M.W.: Czy ludzie są bliżej niedoskonałości zwierząt, czy raczej niezaprzeczalnie jesteśmy istotami, które zostały wyposażone lepiej.

P.G.:
Zarówno my jak i zwierzęta zostaliśmy wyposażeni w ból, strach, głód, radość i sen, ta sama czeka na nas śmierć. To, że akurat jesteśmy dominującym na Ziemi gatunkiem jest poniekąd naszym przekleństwem. Musimy coś jeść, chronić siebie i naszych bliskich przed chłodem, rozmnażać się. Dominując decydujemy o tym, który gatunek zwierząt będziemy hodowali i zabijali a któremu pozwolimy żyć na wolności. Mają świadomość tego, że to ludzie wymyślili i przeprowadzili holocaust „trudno jest być bogiem”. Pewnym pocieszeniem jest myśl, że i wobec nas Bóg bywa często okrutny w sposób zupełnie niezrozumiały. Niezrozumiały bywa jego plan…

M.W.: W Twoich wierszach człowiek otoczony jest destrukcyjnymi siłami przyrody i zwierzętami niosącymi znamiona rozkładu - tak to widzę. To tylko poetycka wizja? Może jest w tym ostrzeżenie?

P.G.:
Poezja nie ma dziś takiej siły, żeby kogokolwiek przed czymkolwiek ostrzegać. Pod jej sztandarami maszerują nieliczni. Towarzyszący moim wierszom rozkład (ciała, pomieszczeń, jazdy) to tylko metafora, wydaje mi się ona być najbliższa tkwiącej we mnie prawdzie, która w takim samym stopniu jest kreacją co światem, jego odbicie znajduje się we mnie
a jednocześnie to także w miarę wierne odbicie mojego „ja” w konkretnej czasoprzestrzeni.

M.W.: Z Krzysztofem Kleszczem prowadzisz blog "Biała fabryka". Skąd pomysł, by zajmować się poezją. Masz na to czas?

P.G.:
Prawda, że to niedorzeczne? Dwóch dorosłych mężczyzn zajmujących się poezją. Widzisz, cała przyjemność w tym, że robisz coś, co dla wielu żyjących obok ciebie ludzi nie przedstawia żadnej wartości. A więc robisz coś tylko dla siebie i w swoim egoizmie jesteś najprawdziwszy. Na to nie szkoda czasu. To naprawdę niezła motywacja.

M.W.: Na koniec. Piszesz dalej? Twoja poezja ewoluuje?

P.G.:
Staram się pisać. Od czasu ukończenia drugiej książki w lipcu ubiegłego roku, napisałem sześć nowych wierszy. Kiedy napiszę następnych dwadzieścia pięć, poszukam wydawcy i opublikuję je razem z tymi sześcioma. Wtedy wyślę ci nową książkę, a ty mi to powiesz. Ode mnie nie oczekuj odpowiedzi, bo ja tego nie wiem.

M.W.: Dziękuję za rozmowę. Czekam na Twoją nową książę, oby ujrzała światło dzienne jak najszybciej. Trzymaj się.


Piotr Gajda - poeta, autor dwóch książek poetyckich: "Hostel" i "Zwłoka". Prowadzi wraz z Krzysztofem Kleszczem blog Biała Fabryka.

piątek, 11 lutego 2011

Maciej Gierszewski, "Luźne związki".


W piwnicy, trzy piętra pod domem, „Luźne związki” Macieja Gierszewskiego wprowadzają do siebie nowego bohatera lirycznego – mnie. Czytam te wiersze i zaczynam rozumieć dlaczego lubię miejsca odosobnienia, gdzie nic nie jest napięte. Czas, ludzie, zobowiązania w pewnym czasie i miejscu schodzą na trzeci plan. Trzeba dać sobie na luz i poczytać książkę Gierszewskiego albo znaleźć swoją piwnicę. Najlepiej jedno i drugie.

„Luźne związki” to tytuł dobrze oddający relacje bohatera lirycznego z rodziną. Od niej autor zaczyna. Ojciec, matka, dom to tematy, słowa klucze, które powracają w tej książce jak suchy kaszel. Gierszewski obnaża „luźne związki” nie tylko z rodziną. Wiersze takie jak „Przed SMAKOWNIĄ”, „Zjazd” pozwalają sądzić, że „luźne związki” bohater ma w ogóle z otoczeniem. Cała książka jakby o tym właśnie mówi.

Radzę: jeśli jesteście zmęczeni codziennością, zbyt mocno się napinacie każdego dnia, aby przejść do historii jako najlepszy sprzedawca, super belfer, hit kredytowy, 100% mężczyzny (w radnym, pielęgniarzu), dom, drzewo i drużyna synów poczytajcie „Luźne związki Macieja Gierszewskiego. Nadęcie opadnie, żyły odpuchną, mięśnie przestana drżeć.

Gierszewski jest przekonujący w tym, że pewne sprawy – nawet takie jak ONA, mogą poczekać. Jednocześnie od niechcenia autor wskazuje, co jest ważne w życiu, jak w wierszu „Kamienie na dnie rzeki”. Wskazuje to od niechcenia, bo niektóre rzeczy robi się od niechcenia


Dwaj panowie w krawatach,
przyjezdni z Warszawy,
to nie są moi ulubieńcy,
choć z nimi rozmawiam,
choć do nich się uśmiecham

(„Zimne kłamstwa)

Książka sprawia wrażenie rozmowy z sobą samym. Może jest czasem sobą znudzony, stąd zabawy słowami, chociażby aliteracje jakby, np. „płytka robota płazów” – aliteracje chwilowe jak przetarcie oczu zmęczonych pisaniem blogu.

„Luźne związki” to też związki między wierszami w książce. Jak w wierszu „Występek powracające słowa „Kocham was obu” z wiersza „Widziałem”.

Tytuł „Luźne związki” jest uniwersalny. Mnie książka przekonuje, tym bardziej w piątek wieczorem, kiedy to żyję świadomością, że jutro rano będę miał „luźne związki” ze wszystkimi obowiązkami.

Widziałem


Dwa dni później stoję przy otwartym oknie na pierwszym
piętrze. Słońce kładzie jasną smugę na ścianie przeciwległego
bloku. Bawią się przy trzepaku: ona i jej dwaj strażnicy. Nie
mogą mieć więcej niż po siedem lat.

„Idziemy!”, pada nagle, na tyle głośno bym dosłyszał. Wchodzą
w ciemną bramę pod ósemką. Po chwili wychodzą, stają przy
wejściu. Dziewczynka została wewnątrz, pewnie sika.
Gdy wychodzi, obejmuje ich czule i mówi: „Kocham was
obu”.


Wartości rodzinne

Wsiadam do tramwaju, który jedzie na Ogrody.
Stojąc na przednim pomoście
przypomina mi się twarz matki, nie matka,
sama twarz jedynie, która śniła mi się całą noc.

Na głowie nie miała ani jednego włoska.
Patrzyła mi w oczy, chciała mówić, nie poruszając ustami.
Jej głos usłyszałem w głowie: „Synku,
jestem pusta w środku. Rozumiesz, synku? Pusta!”.

Nie rozumiałem, nie chciałem rozumieć.
Zostawiłem ją za sobą. Następnego dnia
zaraz po przebudzeniu, wystukałem numer do domu.
Po dwóch sygnałach odebrała siostra.

„Daję mamę, wiedziała, że będziesz dziś dzwonił.”
Od razu zapytała, czy przyjadę na święta, bo jak tak,
to kupi mi mały prezent, a jak nie, to nie
będzie sobie głowy zawracać. Ma teraz tyle spraw do załatwienia.

Odpowiedziałem, że tak, choć chciałem powiedzieć, że nie.
Chyba nie uwierzyła, dopytywała kilka razy.
Chyba z pięć. Tłumacząc się: „Słuch mi się pogorszył”.
Prawie jej nie rozumiałem.


Maciej Gierszewski, „Luźne związki”,Wojewódzka Biblioteka Publiczna i Centrum
Animacji Kultury, Poznań 2010

środa, 9 lutego 2011

Joanna Papuzińska, "Wędrowne wierszyki"


Z innej beczki, he, z innego słoika. Coś bardzo dobrze zakonserwanego i nadal aktualnego. Sprawa dotyczy wierszy Joanny Papuzińskiej, które babcia Wiesia kupiła mi w kiosku w Kętrzynie w roku 1980. Stałem obok niej i przebierałem zniecierpliwiony nogami, ciekawy, co babcia kupi, jak to będzie wyglądało, co spotkam w środku. Czytała mi je u siebie w Prabutach tak często, że wielu z nich nauczyłem sie na pamięć. To dzięki tej książce nie jestem w stanie stwierdzić, kiedy zacząłem czytać sam, bo nie pamiętam, kiedy przestałem "czytać" je z pamięci, kiedy literki zacząłem składać w całość.

"Wędrowne wierszyki" zachowały się do dziś. Tyle lat. Ogromną rolę w tej ksiązce grają ilustracje Zdzisława Byczka. Ilustracja do wiersza "Już się słońce ..." przypominała mi akwarele dziadka Józefa Piórkowskiego, które spotkać można było w mieszkaniach znajomych i członków rodziny.


JUŻ SIĘ SŁOŃCE ...

Już się słońce chyli do ziemi,

już jesteśmy drogą zmęczeni.

Nad leniwym strumieniem

czy pod sosny ramieniem

ułożymy się do snu?

Czy wśród puchatych ostów?


Tam gdzie stoi brzoza smutna

rozepniemy swój dom z płótna,

zapalimy gaz.

Odgrzejemy zupę z puszki,

nadmuchamy do poduszki,

a przed spaniem, a przed spaniem

utulimy się śpiewaniem

pod błyskami gwiazd.


KLITUŚ-BAJDUŚ

- Dokąd jedziecie?

- Na Wyspy Kotlecie!

- Jak tam traficie?

- Przez dziurę w suficie!

- A jak wracacie?

- Wierzchem na łopacie!

Czekaj na nas do tej pory,

aż dojrzeja pomidory,

w czarnej chuście, na kapuście,

za górami, za lasami,

tam gdzie czeszą się grabiami,

Klituś-Bajduś módl się za nami!


Joanna Papuzińska, "Wędrowne wierszyki", Krajowa Agencja Wydawnicza, 1980

niedziela, 6 lutego 2011

Piotr Gajda, "Zwłoka". Lizanie brudnych ścian.


Nowej książki Piotra Gajdy byłem bardzo ciekawy. Wszystko za sprawą „Hostelu” – pierwszej książki, w której autor pokazał mi świat, jakiego do tej pory w poezji nie widziałem. Świat pustych pomieszczeń, w których przedmioty nie mają właścicieli, świat pozbawiony ludzi. Otoczenie „Hostelu” najkrócej rzecz ujmując było zniszczone, brzydkie pełne „wygłodniałych zlewów”, „łusek w wannie”, ‘rozgrzebanych pościeli jak brudny śnieg u podnóży gór”.

Druga Książa Piotra Gajdy „Zwłoka” pokazuje świat jeszcze bardziej zapleśniały. Tyle, że oczy opisującego wyszły z pomieszczeń, widzą, co się dzieje na zewnątrz. To jednak pierwsze wrażenie, które zmienia się wraz z kolejnymi wierszami. W końcu zaczynam mieć wątpliwości. Oczy są na zewnątrz? A to:

Nie wiem nic o podróżach tropikalnych owoców. W chłodni,

w ukryciu przed słońcem, na oślep.

(Świat)

Pozostaje mi rozumieć, że bohater liryczny wymyka się czasem z klaustrofobicznego, dusznego siebie i stawia niepewne, pełne lęku sapera kroki po świecie. To co widzi nie napawa radością, optymizmem.

Cała książka sprawia wrażenie zapowiedzi nieszczęścia, zbliżającego się końca cywilizacji. Czytając „Zwłokę” widziałem przestrzenie z filmu „Mad Max” z Melem Gibsonem, ale to tak bardzo na marginesie.

Te bezkompromisowo brzydkie i dosadne wiersze sprawiają wrażenie podróży, jaką autor odbywa w malignie. Jego wyobraźnia zdaje się wymuszać z siebie obrazy rozkładu, wyciskać je podczas zatwardzenia spowodowanego nieznanym mi urazem. Forma która powstaje – czarno na białym, jest imponująca. To jak monumentalna rzeźba będąca zapowiedzią końca świata, wykończona z precyzją i fantazją jednocześnie.

Czytelnik tych wierszy ma prawo pomyśleć, że to tylko wizja poety, że to jego wielka kreacja. Ten świat nie istnieje poza umysłem autora. Postacie, rekwizyty w tym świecie nie mają swojego, przyznanego tylko sobie właściciela. Nawet konkretna wizja, olśnienie, natchnienie, pomysł, nie są dane tylko jednej osobie. Widzę w tym ciekawe przesłanie dla potencjalnych czytelników wierszy Piotra Gajdy. „Wy też możecie tak widzieć otoczenie, też możecie mieć takie sny”.

(…) Jeśli kiedykolwiek śnił ci się kundel,

którego obsiadły wrony, to właśnie ten. Ja też go śniłem,

a potem wyminąłem.

(Rozkład jazdy)

Ciekawie wygląda też tytuł tomiku. Jego brzmienie na pierwszy rzut ucha nasuwa myśl o zwłokach, tym bardziej po lekturze wierszy. Można się z tym zgodzić. W tak zepsutym świecie znajdzie się miejsce dla zwłok. Stawiam jednak na opóźnienie, na niewykonanie w terminie jakiegoś zadania. Czytam te wiersze i nie rozumiem tylko, o jakie zadanie może chodzić. Może to wiersze pisanie dawniej? Może pisane teraz, ale wyrwane przeszłości. Być może kluczem do odpowiedzi na to pytanie są piersze słowa w pierszym wierszu książki: "Zawieszony pomiędzy zamiarem a skokiem". Cały wiersz "Prawidła" jest jak pytanie o sposób podróży, w którą nas zabiera autor, sposób lub cel. Może rzeczywiście jest to jeszcze zwłoka. Najlepsze dopiero przeczytamy, zobaczymy, usłyszymy.

Proponuję jednak nie patrzeć na „Zwłokę” tylko przez pryzmat zepsutego świata doczesnego. To wiersze próbujące również odwzorować niezwykle skomplikowany umysł ludzki. Bohater tych wierszy zdaje się mieć ciągle powracające kłopoty z tożsamością. Nadal pręży się, by odnaleźć swoje miejsce. Zadaje z pozoru absurdalne pytania, które jednak w jego świecie rosną do miana fundamentalnych, bo pytają o drogę do szczęścia, zadowolenia, o drogę do siebie.

Z czyjej skóry zrobiono buty, które mnie tutaj przyniosły?

Wyszedłem do ogrodu zrywać jabłka, a obudziłem się

we własnych wnętrznościach.

(Raj utracony)

Wiersze Piotra Gajdy to wytrawna poezja. Będziecie do niej wracać albo odrzucicie ze wstrętem. W wywiadzie dla portalu WWW.reymont.pl autor przyznaje, że chciał stworzyć coś „podprogowo brzydkiego”. Udało mu się, tym bardziej, że uniknął kiczu, pozerstwa. Czytając te wiersze, nie będziecie mieli wrażenia, ze poeta się zgrywa. I pewnie może to być od początku do końca kreacja, ale przetrawiona w trzewiach i sercu poety. Takie wrażenie sprawia ta liryka.

W tym samym wywiadzie Maciej Robert pyta autora, czy nie bał się uderzenia ze strony Rafała Wawrzeńczyka, który swego czasu obśmiał wiersze Joanny Lech sprowadzając je do wymyślonej przez siebie formuły „wierszy somatycznych”. Piotr Gajda nie powinien się bać niczego ze strony jakichkolwiek krytyków, tym bardziej, że krytyk literacki nie ma najmniejszego prawa wymagać, by autorzy spełniali jego wymagania estetyczne. Nie wiem czy zaliczyć „Zwłokę” do „wierszy somatycznych”, ale jeśli tak, to lubię „wiersze somatyczne”. To że w duchu „somatycznym” wiersze powstają, nie musi być oznaką braku talentu ze strony poetów. Może czytelnik jest bardzo somatyczny. Może wychowujemy się w świecie somatycznym. Ciekawe, że w tak „zgadżeciałym”, elektronicznym świecie krytycy literaccy skojarzeń, porównań szukają w biologicznym aspekcie życia człowieka. Tylko dobrze.

My też wpiszmy się w bardziej naturalny nurt i kupmy książkę Piotra Gajdy w formie papierowej, nie czekajmy na jej wersję elektroniczną. Być może, nie wierze w takie rzeczy, ale być może woń papieru pobudzi jeszcze bardziej nasze zmysły podczas czytania „Zwłoki”.

Dziś poczytajmy na pulpicie.

REWERS

Przepowiesz mi śmierć? Mysz skradającą się

pod sprężynami łóżka, której zamarło serce,

jakby na drodze stała kotka, która karmi kocięta?

Tego samego dnia słońce zsunie się z dachu

i ujrzę przyszłość w lustrze z wrzącej miedzi.

Ostudzę mleko i przez okno przyjrzę się piołunom

na wzgórzu. Wespnę się na parapet.

Ukryję głowę w ramionach, tuż przed trzaśnięciem

szwów, które łączą mnie z żywymi. Zanim w grzbiet

wbije się pazur.

SZYB

Mam to na ciemnych kliszach. Idę sam przez krematoria.

Wy żyliście na ziemi niczyjej, nie było potrzeby jej palić.

Hodowaliście rośliny o gorzkim smaku. Przypominały płynne

szkło. Byliście jak świder, dobywaliście ze mnie grudkę soli

i saletry. Zanurzaliście echosondy, napotykały stojącą wodę.

Lustro tak ciemne i głębokie, że pochłaniało noc.

Piotr Gajda, „Zwłoka”, Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział w Łodzi i Poleski Ośrodek Sztuki w Łodzi, Seria: Biblioteka Arterii, Łódź 2010



piątek, 4 lutego 2011

Z fiatem jej nie do twarzy. Justyna Bargielska, "Dwa fiaty"


Justyna Bargielska tak pisze w komentarzu na stronie Marka Trojanowskiego „HISTORIAMOICHNIEDOLI.PL:

W pierwszych słowach mojego listu chciałabym powiedzieć, że strata ciąży, a raczej próba zrozumienia tego wydarzenia, była powodem, dla którego napisałam większość z tych wierszy i nie będę tego ukrywać, bo nie. Ale to nie znaczy, że jak ktoś nie przeżył pewnych rzeczy, to nie ma w tej książce czego szukać. Każdy przeżył jakąś stratę, której nie rozumie, tak sądzę i może z pożytkiem skorzystać z czyjejś, w tym przypadku poetki Bargielskiej, opowieści o niezrozumiałej stracie. Ufam, że tak to działa, ponieważ traktuję literaturę jednak przedmiotowo.

Chodzi o wiersze w książce „Dwa fiaty” wydanej w Poznaniu w 2009 roku. O co chodzi? Zdaje się, że Trojanowski pytał rok temu o to, czy poetka potrafi sobie wyobrazić tragedię straty dziecka, bo kobiecie, która je straciła wystarczy to doświadczenie. Poetka, mogąc sobie to wyobrazić (lub nie mogąc), próbująca przekazać wierszem to wyobrażenie, musi liczyć się z tym, że będzie bardzo trudno. Kobieta, która ma takie doświadczenie, przypomnijmy, że to kobieta-poetka, też musi liczyć się z tym, że takie doświadczenie trudno jest oddać słowami.
Marek Trojanowski w swojej recenzji pyta:

Pytanie, które się pojawia w trakcie lektury tomiku Dwa fiaty – dlaczego Bargielska jako poetka rezygnuje z prostoty przekazu? Dlaczego komplikuje tekst i sens tam gdzie w grę wchodzą elementarne uczucia? Dlaczego w miejscu, w którym powinny być emocje, ścisk w gardle, tam gdzie powinna być reakcja kobiety, która na prośbę koleżanki zamiast porodu filmuje urodziny sinego trupka, są kolejne męczące wskazówki rozszerzające pole interpretacji w nieskończoność? Dlaczego Justyna Bargielska w tomiku Dwa fiaty stara się za wszelką cenę być – jak to ujął Biedrzycki Miłosz – „najbardziej wyrazistą” i „najbardziej oryginalną” polską poetką? I w końcu: dlaczego w tomiku Dwa fiaty zabrakło przede wszystkim kobiety (…)

Przyznam, że ja po przeczytaniu tej książki rok temu nie odniosłem żadnego wrażenia, odłożyłem ją na półkę i tak już została tam niepożądana przez nikogo. Dwa wiersze pamiętam jednak do dziś, nie będę dociekał dlaczego właśnie te, ale później do nich wrócę. Dopiero niedawno, kiedy natknąłem się na teksty o tej książce, postanowiłem ją odszukać. I to jest, poniekąd, odpowiedź na pytanie Marka Trojanowskiego. Poetka chyba nie dała rady pisać o stracie ciąży otwarcie, wobec tego podjęła próbę szukania jakiejś drogi od flanki. Czy coś z tego wyszło? Przyznam, że wiersze robią wrażenie dziś, pewnie dlatego, że patrzę na nie jako na próbę oddania konkretnego problemu. Pewnie dlatego, że szanuję sobie, powiedzmy nawet-heroizm, zmagania się z takim tematem, nawet jeśli to pisarstwo terapeutyczne.
To nie jest pierwszy tomik poezji, który mówi o śmierci. Ten temat klei się do wszystkich autorów i kwestią jest zazwyczaj gustu, wrażliwości czytelnika, który sposób pisania o niej pozostanie w głowie dłużej niż trzy zdrowaśki.
Być może Trojanowski słusznie chciałby widzieć Justynę Bargielską płonącą ogniem emocji. Może poetka, która pisze o stracie ciąży z flakami na wierzchu będzie bardziej przekonująca. Cóż, ja też wolę poezję wymiotującą emocjami, ale w wierszach Bargielskiej, może nie we wszystkich, doceniam to, że potrafi o, nazwijmy to tragedią, dramacie straty dziecka pisać idąc dalej, dużo dalej, dotykając nie tylko tego, co tu i teraz. W książce tej jest wiersz, który pamiętam sprzed roku.
Poczytajmy:

ZEBRA

Po co to myć, jak zaraz znowu będzie brudne,
mówi deszcze. Bóg dał, ale po co Bóg wziął, lecz dlaczego?
Jeszcze nie skończyły płakać kobiety, a już trzeba zacząć pytać.

Nie poznać nikogo z tych wspaniałych ludzi,
nie przeżyć z nimi tych popołudni, nie usłyszeć tych słów,
stać tam, gdzie się wtedy stało, jeśli akurat padało,
stać w deszczu – bylebyś nie umarł.
To jest najdokładniej to, o co nie należy prosić.

I wiersz następujący zaraz po „Zebrze”:

PRZEKŁAD

Z ulicy przez okno widzę, jak mama stoi przy zlewie
w płonącym domu, sama płonąc od dobrej chwili,
niedużo z niej zostało, właściwie sam profil. Minie trzydzieści lat
i moja córka będzie przez okno z ulicy
podglądać jak płonę w płonącym domu. Nawet nie wiem,
czy będzie już wtedy wiedzieć, co podgląda.

Zrobiłam miejsce na śmierć w swoi życiu,
odchyliłam kołdrę, koszulę, odemknęłam klatkę żeber.
Nie miałabym miejsca dla nikogo z was, gdybym nie zrobiła
miejsca śmierci. Póki nie zrobiłam miejsca śmierci,
dla nikogo z was nie miałam miejsca, nie łudźcie się.
Otwieram orzech i znajduję prochy myszki,
męża i dzieci, swoją nagrodę, swoje potwierdzenie.

Jeśli ktoś kto nie czytał tomu „Dwa fiaty” ( nie zadam sobie trudu odpowiadania na pytanie, co tytuł ten oznacza, wydaje mi się zupełnie nic nie znaczący ), zapyta: „Warto przeczytać?” Odpowiem: Warto. To ciekawie napisane wiersze, w których poetka językiem jak nożem odkraja przed nami kolejne kromki swojej tragedii, pokazując, o jak skomplikowanej strukturze wypiekła chleb.



Justyna Bargielska, „Dwa fiaty”, Wojewódzka Biblioteka Publiczna i Centrum Animacji Kultury, Poznań 2009.

środa, 2 lutego 2011

Konkurs Poetycki im. Michała Kajki




Dom Kultury w Orzyszu i Muzeum Michała Kajki w Ogródku – Oddział Muzeum K.I. Gałczyńskiego w Praniu ogłaszają

VII Ogólnopolski Konkurs Poetycki
im. Michała Kajki

pod patronatem
Burmistrza Orzysza
Dwumiesięcznika Literackiego „Topos”
„Gazety Olsztyńskiej”

Konkurs odbywa się w dwóch kategoriach:
1. dla osób, które nie ukończyły 18 lat
2. dla osób powyżej 18 lat
W konkursie mogą brać udział wszyscy niezależnie od przynależności do związków twórczych i stowarzyszeń twórczych, którzy na adres organizatora (w obu kategoriach) prześlą zestaw trzech niepublikowanych oraz nie ocenianych w innych konkursach wierszy, opatrzonych godłem (pseudonimem), w czterech kopiach. Oczekujemy na prace w postaci maszynopisów lub wydruków komputerowych (rękopisy nie będą brane pod uwagę). Personalia i adres autora, również numer telefonu, ew. adres mailowy, należy dołączyć w zaklejonej kopercie opatrzonej tym samym godłem i kategorią wiekową. Wiersze nadesłane na konkurs nie podlegają zwrotowi. O wynikach konkursu organizator powiadomi tylko laureatów.
Zestawy będzie rozpatrywać jury w składzie: dr Przemysław Dakowicz, Wojciech Gawłowski, Jarosław Jakubowski, Krzysztof Kuczkowski (przewodniczący). W kat. powyżej 18 lat zostaną przyznane trzy nagrody pieniężne – 2.000, 1.000, 500 zł. W kat. Poniżej 18 lat - trzy nagrody pieniężno-rzeczowe. W obu kategoriach jury zastrzega sobie możliwość innego podziału nagród. Wszyscy laureaci zobowiązani są do osobistego odbioru nagrody (w innym przypadku przechodzi ona do następnej edycji konkursu). Termin nadsyłania zestawów: 20 maja 2011 r.
Data ogłoszenia wyników i termin uroczystej gali wieńczącej konkurs zostaną podane w późniejszym czasie.
Wybór nagrodzonych wierszy będzie opublikowany w „Toposie” i „Gazecie Olsztyńskiej”.
Prace należy nadsyłać na adres:
Beata Szymankiewicz
Dyrektor Domu Kultury w Orzyszu
ul. Wojska Polskiego 5
12-250 Orzysz
z dopiskiem „Konkurs” oraz zaznaczeniem kategorii wiekowej.

Dodatkowe informacje od godz. 8.00 do 16.00 pod numerem tel. 087 423 70 10.

wtorek, 1 lutego 2011

Marcin Perkowski, "Czarne / białe z odcieniem".


Dobrze się czyta książki poetyckie, jeśli pozwalają otworzyć wyobraźnie, kiedy pisane są obrazowym językiem. Dobrze się czyta wiersze, które dotykają spraw niecodziennych, wchodzą w rejony niedostępne w piwnicy, w moim mózgu.

Z chaosu wychodzi się przez właz, który chwilami światłem
razi. Z chaosu wychodzi się stopniowo, na początku kupują
bilet dekadowy zamiast pięciu piw.


To fragment wiersza Marcina Perkowskiego z tomu „Czarne/białe z odcieniem”. Wiersze tej książki stają się bliskie doświadczeniu, przynajmniej mojemu, po kilkuminutowej już lekturze. Zresztą, nie pisałbym o książce, która nie zrobiła na mnie dobrego wrażenia.
Marcin Perkowski jest fotografem, chwyta ptaki. http://www.ptaki.fotolog.pl/
Siłą tej rzeczy próbowałem złapać autora na robieniu fotografii słowami. Nie złapałem, może jestem mało spostrzegawczy. To wiersze, które nie malują przyrody. One mówią na konkretne tematy. Dlatego uważam, że tytuł jest tu w dechę, czyli bardzo trafiony, jeśli rozumieć go tak: wszystko jest zazwyczaj czarne albo białe, mimo że ma swoje odcienie, niedopowiedzenia, nie zadane pytania.
Piszę o tej książce, ponieważ czas jakiś temu czytałem ją w piwnicy, potem przyniosłem do domu, gdzie leżała bez sensu w gwarze domowych spraw. Znowu zniosłem ja do słoików i zapomnianych, nieaktualnych już spraw i tu ponownie nabrała swojej mocy i wyrazistości.
Zapraszam wszystkim do lektury tych wierszy, które bez pukania wejdą do waszych domów, małych zazdrości, nieuczciwości, tanich seriali, codziennego zmęczenia. Na dowód tego, że warto zdobyć tą książkę przeczytam wam wiersze, które wybrałem na chybił trafił, bo właściwie każdy wiersz w tej książce może służyć za przykład dobrej poezji, liryki charakterystycznej dla Marcina Perkowskiego. Widać poeta to równy, potrafiący wybrać udane wiersze do swojej książki.

GADANIE

nasze rozmowy już po wszystkim. Nasze rozmowy. Kidy ty
już nie chcesz więcej – a ja chcę powrotów z niemożliwych
miejsc. Mamy dwie wielkie armie wzajemnych pretensji. Mamy

sztandary, dziwne rodzaje broni. Posiadamy wbite w ciała
legendarne przedmioty pogańskich bogów. Przez bandaże
Przecieka psia krew. przez oczy przebiegają plamy miast,

mapy okolic i balkony, z których strzela się niemożliwie daleko.
z procy się strzela. Zamiast kamieni wkładając serca, owoce,
świeżo oberwane guziki. Teraz już walka ma się dobrze i

kobieta z mężczyzną gotowi są na kilka dłuższych zdań, lubimy
patrzeć w sufit, lubimy widzieć na nim całkiem różne konstelacje
gwiazd. Pragniemy wyjmować z siebie wszystkie niedokończone

śmierci.


WODA W JEZIORACH WCIĄŻ CIEPŁA
(dla Anki)


układamy się z innymi, ale punktem odniesienia pozostają
nasze ciała. Dla poprawienia nastroju mówią, że nas kochają,

a my wierzymy i nawet chce nam się płakać z tego szczęścia.
trafiliśmy na darmowe minuty i nikt nie rozliczy nas. Ta para

debiutuje i chociaż zrobi kilka piruetów to lód jest kruchy,
jakby przyniesiony ze sklepu – truskawkowy. I chociaż nie

będzie tu nic o kolorach – musimy wiedzieć, po jakim błękicie
przyjdzie nam stąpać.


Marcin Perkowski, "Czarne / białe z odcieniem", Wydawnictwo Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu, Poznań 2007